Ten post
miał zachwalać maseczkę z alg. Że niby taaaaki efekt.
Algi och
algi.
Spirulina
miód malina.
Wyobrażałam
sobie prawie poemat na temat. Rzut na człowieka
sprzed maseczki. Rzut na
człowieka po maseczce. I taka wielka różnica w cerze i zmarszczkach, że ledwo da się poznać! Aż miło popatrzeć!
Już już
miałam wrzucić zdjęcie w wersji sauté.
(sautè?)
Już nawet uznałam że pure nature rządzi.
Ale normalnie
jak zobaczyłam „bezmakijażowe” zdjęcia polskich celebrytek na portalu o psiej
nazwie, zwątpiłam. Więcej nie będę tam zaglądać, bo nie wiem jak to możliwe, ale
ja nawet jak się pomaluję, to w połowie nie wyglądam tak jak one bez
makijażu. Albo mam
mordę jak słynny kwit na węgiel, albo to jakieś cuda!
Może to
dlatego, że nie mam ust w podobie do żeńskich narządów płciowych? Za przeproszeniem?
Tak czy
siak, wyszło na to że speszyłam się doraźnie,
widząc moje zdjęcia bez grama poprawiaczy. Dochodzę do
drastycznych wniosków, że łatwiej byłoby mi pokazać pośladki niż twarz bez
makijażu. Cios. Wracając do maseczki, to jest rewelacyjna. Ale napiszę o niej następnym razem. Dzisiaj jest sam żal.
ŹAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAL!!!
B.