piątek, 15 marca 2013


Krem ze ślimaka. Sanbios.



Odkąd zobaczyłam ten krem w sklepie zielarskim, walczyłam kilka tygodni ze sobą i byłam naprawdę rozdarta pomiędzy chęcią przetestowania specyfiku o sprawdzonym działaniu, a brzęczącą z tyłu głowy natrętną myślą, że to jednak ślimak ślimak fuj.
I że taki ślimaczy ród będę sobie na twarz wklepywać.
Ale ciekawość zwyciężyła.

Krem kupiłam w sklepie zielarskim na Podzamczu w Lublinie, u niezwykle sympatycznego pana, który mógłby przeszkolić niejednego sprzedawcę w zakresie obsługi klienta. Na pewno jeszcze tam wrócę. Ale do rzeczy. Producent chyba przewidział obawy większości wrażliwych ślimaczo osób, bo na wstępie informuje, że krem nie zawiera ani prawdziwego śluzu, ani ciał tych sympatycznych skądinąd zwierzątek. Po prostu laboratoryjnie wyciągają ze śluzu substancję o dźwięcznie brzmiącej nazwie polyhexilan, którą potem dodają do kremu. Ot i cała filozofia.



Używam tego produktu od ok 2 miesięcy. Z czystym sumieniem polecam. Producent obiecuje działanie przeciwzmarszczkowe, rozjaśnianie plam pigmentacyjnych oraz delikatny peeling dzięki zawartym w kremie alfahydroksykwasom. Z tym peelingiem to bym może aż tak nie szalała, bo nie zauważyłam jakiegoś spektakularnego efektu, ale jeśli chodzi o działanie przeciwzmarszczkowe to  mam wrażenie że mi się troszkę spłyciło tu i ówdzie. Głównie pod oczami. Skóra jest rozjaśniona i miła w dotyku.  Jeśli chodzi o zapach, to mimo obaw o błoto i szuwary,  pachnie naprawdę świeżo. Wchłania się przyzwoicie (u mnie na skórze pozostawia lekko tłustawy film, ale to mi akurat nie przeszkadza).  Co najważniejsze – nakładając go mam poczucie, że bratam się z matką naturą, a moja skóra jest mi wdzięczna, że ho ho.

Reasumując. Krem jest wart swojej ceny (ja zapłaciłam ok 36 zł). Polecam każdej babeczce która dorobiła się już kurzych łapek lub innych znaków czasu i chce je w miarę naturalnie przyatakować. W skali od 1 do 10 daję max.

No, może troszkę poprawiłabym nazwę na np. „Ślimakowy dream” lub też „Ślimacze sprawy”. Ewentualnie wzięłabym pod rozwagę „Ani słowa o ślimakach”.
:)

Baz

piątek, 1 marca 2013

Mam pewną sweterko - kiecko - tuniczkę, którą zakładam raz na rok. W sumie nie wiem dlaczego, bo jak już ją ubiorę, to całkiem nieźle się w niej czuję. Ale gdy ją zdejmę i zawieszę w szafie, to mnie jakaś ręka Boska broni sięgać do wieszaka. Nie wiem o co mi w tym chodzi :)




Dzisiaj bohaterka posta ( postu? posta? postua?) występuje w doborowym towarzystwie:


Biżuteria rodem z zagrody Boryny - zakupiona przez Madzię na targach rękodzieła

(wiem wiem, trochę przesadziłam z ekspresją, ale ta torebka tak na mnie wpłynęła) 



Szykowna czapeczka z filcu od samej Moniki Tymickiej





Na upartego można się ubrać w filiżanki :) 





A shopper bag zrobić z poduszki w zająca.



Hmmm... Teraz zastanawiam się czy to aby nie królik.


Wszystkie foty oczywiście eM

Pozostali goście: 
old torebeczka
kozaki z Zary z przecenionej przeceny przeceny
oraz lakier do paznokci, chyba Manhattan. 

No dobra, kosmetyki do podrasowania naturalnego piękna, jak widać też :) 
Ale o tym będzie w innym poście.

Najważniejsze - jest z nami zawsze bossska Marylin, której przesyłamy pozdrowienia do Zaświatów. 

Marylin, kochamy Cię!

Madzia na pewno bardziej, biorąc pod uwagę jej kolekcję Marylinowych gadżetów. Ale tak czy siak kochamy :)
Bazia